W piątek Podlaski Urząd Wojewódzki poinformował o drugim na Podlasiu przypadku osoby zakażonej koronawirusem. Okazuje się, że jest to rodzina „pacjenta zero” z Sobolewa. Matka dziecka w obszernym wpisie na portalu społecznościowym opisała, jak wyglądały procedury, gdy okazało się, że malec jest chory. „Pan mówi, żebym poczekała, musi zadzwonić. Mijają mnie pracownicy szpitala, pacjenci, nawet jakaś kobieta w ciąży, a ja kaszlę w tej maseczce, nieprzerwanie” - brzmi fragment relacji kobiety.
{ads3}
We wtorek wieczorem służby wojewody poinformowały, że w woj. podlaskim odnotowano pierwszy przypadek zarażenia koronawirusem. Chory to mieszkaniec Sobolewa w gminie Supraśl i muzyk zespołu Batushka. Obecnie przebywa w szpitalu zakaźnym w Białymstoku. Na Instagramie sam opublikował zdjęcie z placówki.
Mężczyzna do Polski przyjechał w połowie marca. Wcześniej dał koncert m. in. w Londynie. Od powrotu do Sobolewa miał rzekomo nie wychodzić z domu. W środę opisał, jak - według niego - wyglądały procedury, gdy zaczął podejrzewać u siebie zarażenie koronawirusem. Informacje nie były uspokajające.
Szczegóły w tekście: „Pacjent zero” z Sobolewa zabrał głos. Te informacje mogą szokować
Tymczasem w piątek poinformowano o drugim przypadku zarażenia koronawirusem w województwie podlaskim.
To dziecko z powiatu białostockiego z kwarantanny domowej. Rodzina i osoby z najbliższego kontaktu są w kwarantannie - taką informację w piątek ok. godz. 9 podał Podlaski Urząd Wojewódzki.
Kim jest dziecko, ujawniła w sobotę późnym wieczorem jego matka.Kobieta zamieściła na Facebooku obszerny wpis.
Część z was już wie, że jestem mamą chłopca zakażonego Sars COV-2. Gdyby to zależało ode mnie, nie dowiedzielibyście się tego wcale, lecz byli tacy, co mnie uprzedzili. Chciałabym opisać wam wczorajszy dzień. Z rana dzwonią do mnie bliscy i mówią, że drugą osobą chorą na Podlasiu jest dziecko, pytają, czy to moje. Nic nie wiem. Rozmawiam z teściową. Ona też już to słyszała i nic nie wie. Po krótkiej chwili oddzwania do mnie i mówi, które konkretnie moje dziecko jest zakażone. W mediach pojawia się informacja o chorym dziecku z rodziny pierwszego zakażonego. Dopiero wtedy dzwoni sanepid. Inni byli szybsi - napisała matka chłopca.
Kobieta opisuje też, co działo się później.
Wysyłają po nas karetkę. Ustalam z panią z sanepidu, że biorę ze sobą rzeczy spakowane dla mnie i trójki dzieci na wypadek hospitalizacji. Możecie wyobrazić sobie, że trochę tego jest. Przyjeżdża po nas pan kosmita w skafandrze, dostajemy maski, jedziemy. Podwozi nas pod DSK. Przy frontowym wejściu, które jest zabezpieczone taśmą, po prawej stronie są drzwi, do których prowadzi podjazd dla wózków. Pan podprowadza nas pod drzwi i dzwoni. Kiedy informuje, że nas przywiózł, kobiecy głos mówi, że personel nie jest gotowy, że pielęgniarka już się przebiera. Facet wzdycha, że przecież dzwonił, że po nas jedzie i odchodzi. Czekamy sobie kilka minut w maskach z tymi wszystkimi pakunkami. Ja cały czas kaszlę, choć wynik mam ujemny i zapowiedziane powtórzone badanie. W tym czasie po chodniku przechodzą przypadkowi przechodnie. Może nic im się nie stanie, mamy maski i jest zachowana odległość kilku metrów. W końcu, zabezpieczona odpowiednim strojem, pielęgniarka otwiera nam drzwi i mówi, żebyśmy włożyli swoje rzeczy do czerwonego, foliowego worka. Pokazuję jej naszą walizkę z ubraniami czterech osób i kilka innych tobołków i stwierdzam, że nie da rady. A ona pyta się, po co to wzięłam. Przecież nie wchodzimy na oddział. Ja sobie myślę, że gdybym musiała zostać, to ciekawe kto chciałby wejść do mojego mieszkania i spakować nas. Zamyka raz jeszcze i idzie się zapytać, co ma robić. Wraca z kilkoma workami. Koniec końców wchodzimy do środka, dzieci zostają zbadane i decyzją lekarzy jeden z synów ma zostać hospitalizowany - relacjonuje. - Chcę odprowadzić dzieci i wrócić, poczekać na syna, ale okazuje się, że muszę zabrać wszystko, wyjść na zewnątrz i inną drogą dotrzeć na oddział zakaźny. Pytam się pielęgniarki, jak trafić. Mówi, że głównym, frontowym wejściem i tam mnie pokierują. Trochę się dziwię, bo wejście to jest zabezpieczone taśmą. Zostawiam dwoje dzieci z siostrą, a sama wspinam się, totalnie już zmęczona dniem, z wielką walizką po dosyć wysokich schodach (kojarzycie główne wejście DSK). Dzwonię, tłumaczę, że jestem mamą chłopczyka zarażonego, otwierają mi drzwi. W środku pytam się, gdzie na oddział zakaźny. Pan mówi, żebym poczekała, musi zadzwonić. Mijają mnie pracownicy szpitala, pacjenci, nawet jakaś kobieta w ciąży, a ja kaszlę w tej maseczce, nieprzerwanie. W końcu dowiaduję się, że mam iść cały czas prosto i na końcu korytarza jest oddział zakaźny. No to sunę z walizą, mijając kolejne dwie kobiety. W końcu jestem przed drzwiami, dzwonię i co? Dowiaduję się, że nie mogę tędy wejść na oddział. Dostaję instrukcję, że mam wrócić tą samą drogą, wyjść drzwiami frontowymi, obejść budynek dookoła i wejść od zaplecza "takimi drzwiczkami, które będą przed schodami na balkon". No to idę, podłamana, zmęczona, kaszląca z tą wielką walizą. Na podwórku spotykam młodego mężczyznę stojącego na chodniku i proszę, żeby się odsunął. Znajduję wejście na oddział, otwiera mi pielęgniarka i mówi: "Wzięła pani stanowczo za dużą walizkę na oddział zakaźny". Widać zmartwiła się zdrowiem innych. Moje chłopaki zachorowały pierwsze. Co będzie jeśli zaczną przyjeżdżać dziesiątki albo setki pacjentów? - dodała
Liczba zarażonych koronawirusem w Polsce przekroczyła już pięćset osób. W województwie podlaskim chorych jest pięć osób.
Czytaj więcej: PILNE! Dwa nowe zachorowania na koronawirusa na Podlasiu. Zakażony m.in. kolejny mieszkaniec powiatu białostockiego
(mik)